Chciałabym myśleć, że jesień wkradła się niezauważenie. Że przyszła nagle, zaskoczyła tłumy plażowiczów, wczasowiczów i leniwców, rzucając się bezlitośnie na drzewa zielone, kwiaty kwitnące, maliny i uśmiech pani ze spożywczaka i samopoczucie każdej żywej istoty. Ale nie przyszła nagle, bo przychodziła od jakiegoś czasu i zastanawiające jest to, jak to się dzieje, że można mieć za sobą kilkadziesiąt jesieni i każda jest tak samo traumatyczna? Kilkadziesiąt zim, a każda nowa zawsze tak samo się odbija na zdrowiu? Jak to się dzieje, że można codziennie przez kilkadziesiąt lat wstawać codziennie rano i nie przyzwyczaić się do tego?
Czasem boję się, że są takie chwile i są takie słowa, które ciągną w dół.
Na przykład to, że w życiu nie ma miejsca na nic dobrego.
Albo to, że kończy się lato, więc kończy się powód do uśmiechu.
Albo to, że w życiu trzeba być poważnym.
Albo, że dorosłe życie może przynieść tylko płacz i stres.
Albo to, że tylko niewielu osobom się w życiu udaje, więc powinniśmy przestać próbować.
Albo to, że i tak się nic nie zmieni.
Albo to, że i tak będzie nam źle.
Obserwuję, jak ludzie zacierają ręce na wieść o czyimś nieszczęściu. Jakby to było potwierdzenie, że mają prawo być nieszczęśliwi. Utknąć.
Czasem boję się, że usłyszę to od kogoś bliskiego.
Jaki wtedy byłby sens robienia czegokolwiek?